Come to Daddy.

Z nazwą Big Daddy używaną w sieci KFC w Wielkiej Brytanii by określić jeden z burgerów bezsprzecznie kojarzy mi się jedynie kawałek Come to Daddy w wykonaniu brytyjskiego producenta, dj’a, wykonawcy, piosenkarza, muzyka, multiinstrumentalisty o niewiele znaczącym pseudonimie Aphex Twin. W teledysku tytułowy tatuś nie wyglądał ani przyjemnie ani zachęcająco – miałem nadzieję, że ten Duży Tatuś którego wybrałem w boxie da mi dostęp do przyjemniejszych doświadczeń.

Całe pudło (ang. box), kosztowało mnie 5.99£ w punkcie KFC, znajdującym się na trzecim poziomie galerii West Quay w Southampton co jak na jego zawartość zaprezentowaną na oficjalnej stronie internetowej brytyjskiego KFC wydaje się niezbyt dużym wydatkiem. To co znajdziemy w środku wnętrza tekturowego pudełka to: przede wszystkim sam burger, kawałek kurczaka w niepowtarzalnej jak kod DNA panierce, coś do wyboru z menu dodatków (w moim przypadku słodka kukurydza, w przypadku towarzysza spożywania fasolka w sosie), duża porcja frytek i duży napój.

Zacznę od obalenia mitów, które nieostrożni marketingowcy mogli wprowadzić do opisu. The toasted sesame bun barely contains the whole chicken breast fillet, hash brown, bacon and slice of cheese. You’ll also find Daddies Ketchup and our signature mayonnaise in there too. There’s more. How about a piece of Original Recipe Chicken and a side to go with it? Naturally this meal is served with large fries and drink. Question is, can you handle it? Bułka zdecydowanie tostowana i rzeczywiście ciężko jej domknąć składniki gdyż jest po prostu za mała jak rurki w rozmiarze 30 zabrane do przymierzalni przez Wojciecha Manna. W środku panierowana pierś – rzeczywiście konkretny filet mający tyle wspólnego z maszynką do mielenia mięsa co ostatnio polscy siatkarze ze smakiem zwycięstwa. Placek ziemniaczany w takim burgerze to jak jedzenie kanapki z ziemniakami – czy dobry pomysł? Za chwilkę o tym wspomnę. Bekon, plasterek sera, sałata, pomidor pokrojony w kostkę uzupełniają sukces w tworzeniu kanapki w której jest wszystkoKetchup Tatusia to po prostu zwykły ketchup z KFC a co do oryginalnego sosu majonezowego – no cóż? To tak jakby się pochwalić, że ma się problem z erekcją na pierwszej randce.VLUU L200  / Samsung L200 VLUU L200  / Samsung L200Zabierzmy się jednak do rzeczy po kolei jak nasze Ministerstwo Transportu, Budownictwa i Gospodarki Wodnej zrobiło to w sprawie Pendolino. Bułka to mniejsza wersja dostępnej tej w polskiej ofercie KFC w kanapce Grander (Texas) – przyjemne, niekoniecznie lekkie, miękkie, dosyć puszyste i słabo odkształcalne pieczywo o niezbyt intensywnym smaku i delikatnym aromacie sezamu, którym jest posypane. Warzywa zagubiły się w całości jak pasażerowie pewnego lotu numer 815. Przytłoczone resztą składników małe ilości pomidora i raczej standardowe sałaty nie nadały nawet troszeczkę posmaku ogółowi. Placek ziemniaczany od początku wydawał mi się pewnym ukłonem w stronę Brytyjczyków, ale też pomysłem na granicy majstersztyku i katastrofy – po spróbowaniu całości właściwie na tej granicy pozostał – wyraźnie wyczuwalne kartoflane grudki, interesujący cebulowy posmak pod dosyć tłustą, cienką, chrupiącą warstwą wierzchnią. Mógł on być dla mnie zarówno pasującym tu jak klocki w Tetris składnikiem, ale równie dobrze mógłbym go wyrzucić tak brutalnie jak Hankę Mostowiak z serialu M jak Miłość emitowanego na TVP2 (aktualnie jeszcze powtórki) wyrzuciła Pani Łepkowska i niewiele na tym stracić. Kolejnym składnikiem jest bekon – dosyć dobrze wysmażony, tłuściutki, ale pozbawiony charakterystycznego aromatu wędzenia a w pewnym sensie i smaku – taki poniekąd wykastrowany. Ser to standard – żółty plaster jego topionej wersji, bardzo ładnie roztopiony między bekonem a filetem z piersi kurczaka. Jako dodatek sprawdził się dosyć dobrze – jako coś co miałoby zmienić Świat – nie polecam. Niemal na zakończenie najważniejsza część całości: filet z piersi kurczaka w ich panierce – dosyć soczysty, choć tego przymiotu nieco mu brakuje, nieźle doprawiony, choć to raczej standard i niczego gorszego ani lepszego się nie spodziewałem – delikatnie pikantny, ale przede wszystkim smaczny, wystarczająco kruchy i konkretny. Rzeczywiście – filet, który wylądował w mojej kanapce miał dosyć pokaźne rozmiary – o ile każdy filet w każdej kanapce Big Daddy ma gabarytu pokroju mojego to choćby dla niego warto tę kanapkę kupić i tylko wtedy Tatuś może uważać się za Dużego Tatusia. I na koniec sosy czyli strona burgera tak ciemna jak ta na którą przeszedł swego czasu Anakin Skywalker. Jeżeli ktoś pracujący w sieci KFC sądzi, że zmiana nazwy ketchupu z Ketchup na Daddies Ketchup jest w stanie zmienić cokolwiek w smaku tego dodatku to może powinien postarać się o próby takiego magicznego przeistaczania w domowym zaciszu a nie na polu walki o klienta. Gwoździem niesmaku okazał się jednak sos majonezowy, który z majonezem ma tyle wspólnego, że majonez w nim po prostu jest – postarano się jednak by nim on nie smakował, dodając tony pieprzu, które skutecznie zagłuszają mdlący i ciężki smak majonezu nadając mu całkiem nowy, pieprzny wymiar.VLUU L200  / Samsung L200 Jako ogół to burger, który wywołuje we mnie niejednoznaczne odczucia – z jednej strony lubię kanapki w których jest dużo konkretów a przecież cały ten box to 1495kcal (sam Big Daddy 655kcal) a z drugiej strony jest w niej tyle średnio pasujących do siebie składników, że nie wiem co powiedzieć. Z jednej strony mi smakowała a z drugiej nie, z jednej się najadłem a z drugiej odszedłem niezaspokojony – nawet teraz, dwie doby po spożyciu tej kanapki nie jestem w stanie zdecydować czy jestem po jednej czy drugiej stronie barykady. Smacznie przede wszystkim wypada dorodny kawałek piersi z kurczaka, bułka i ser – za to placek ziemniaczany i boczek totalnie tu nie pasują. Sosy raczej sytuację pogarszają, choć na szczęście nie są zbyt dobrze wyczuwalne w całości.

Kontynuując wyprawę po Big Daddy Meal Box zatrzymam się przy frytkach – dużo cieńszych niż te w Polsce, bardziej rozmoczonych i niestety mniej smacznych i chrupiących. Napój to Pepsi, niestety dużo gorszej jakości niż ta u nas – bardziej rozwodniona, z ilością lodu, z którą mógłby sobie poradzić jedynie sporych rozmiarów lodołamacz (nie zdarzyło się to po raz pierwszy) – niezbyt chłodna co jeszcze pogarszało sprawę z lodem. Kawałek kurczaka to dolna część piersi, zawierająca kawałek kości i chrząstkę zapakowana w panierkę KFC – odpowiednio przygotowane, przyprawione i zaskakująco soczyste mięso smakowało podobnie jak każdy kawałek Kentucky, który można kupić również w naszym kraju. Dwa dodatki, które spożyłem to, jak wspomniałem wyżej, uważny Czytelniku BBQ Beans i Sweet Corn – oba gorące, ale całkiem odmienne w smaku. Kukurydza to po prostu kawałek kolby tego warzywa, odpowiednio przygotowany, podany na szaszłykowym patyku, zapakowany w folię. Wgryzając się w nią czujemy przyjemne, słodkawe, strączkowe wnętrze, ale też to, że brak masełka czy jakiegoś innego dodatku, który mógłby podbić ten smak na wyższy poziom. Fasolka jest bardzo smaczna, choć sos przypomina niezbyt treściwą zupę pomidorową to cały dodatek smakuje jak niezbyt wysokich lotów, wegetariańska wersja fasolki po bretońsku Babci Janinki – zdecydowanie smaczniejsza niż kukurydza.VLUU L200  / Samsung L200

VLUU L200  / Samsung L200Podsumowując: smak kanapki jestem w stanie określić tak jednoznacznie jak moje stanowisko w sprawie globalnego ocieplenia, więc ostateczną ocenę pozostawiam Tobie, drogi Czytelniku. Co do całego boxa – zestaw jest naprawdę konkretny a za tę cenę bardzo chętnie spożyję go jeszcze nieraz. Kanapka o sile rażenia kaloriami jak bomby napalmowe, duże frytki, duży napój (do których niestety mam pewne zastrzeżenia), kawałek smacznego kurczaka Kentucky i dodatek z których BBQ Beans i Sweet Corn wywarły na mnie bardzo pozytywne wrażenie.
O tak, całego boxa mogę jak najbardziej polecić – tym bardziej, że te niemal 1500kcal powinno Was bez problemu zasycić.

Tom… To znaczy: Ben i Jerry

Ben i Jerry podobno robią najlepsze na Świecie lody od 1978 roku, kiedy to nie mając perspektyw na przyszłość i niezbyt wiele życiowych doświadczeń otworzyli za niewielką sumę pierwszą lodziarnię w Burlington.
Brzmi pięknie, a jak było naprawdę? Tego nikt nam nie powie, więc trzymajmy się wersji oficjalnej.

To tyle tła historycznego, współcześnie, w 2000 roku markę przejął Unilever, sprzedawana jest w niemal 30 krajach (niestety nie w Polsce), prowadzi franczyzowe punkty sprzedaży lodów a w internecie można przeczytać mnóstwo ciekawostek na temat firmy (nie, nie tego pseudo-zespołu od JP).

Kontynuacja tematu wiąże się nierozerwalnie jak posiedzenia sejmowe i nuda z wymienieniem wszystkich smaków jakie producent oferuje. Tu spotyka mnie problem wagi przynajmniej kilku Mariuszów Pudzianowskich przed dietą MMA (Mariusz poleca wszystkim paniom, które nie mogą przyłożyć lewej ręki do lewego ucha), gdyż ilość oferowanych smaków i ich skomplikowanie sięga problemów jakie na każdym kroku dotykają bohaterów telenoweli Klan emitowanej przez Program Pierwszy Telewizji Polskiej. Jedyne co mi pozostaje to odesłać do oferty smaków jaką producent prezentuje na stronie internetowej. W lodach tych możemy znaleźć różne dziwactwa – jak czekoladowe rybki (Phish Food), niedźwiedzie polarne wykonane z białej czekolady (Baked Alaska), kawałki ciast, ciastek, chrupek i tym podobne. W Wielkiej Brytanii najbardziej rozpowszechnioną opcją sprzedaży lodów o których mowa wyżej to 500ml kubeczki (lub jak kto woli 411g) – cena to zależnie od miejsca około 4.50£ (przy ostatniej wizycie w Sainsbury’s przy Farnham Road w Slough była możliwość nabycia dwóch kubeczków za 7.00£). Wybór smaków, porównując z ogólną ofertą jest ograniczony jak ruch w kaftanie bezpieczeństwa. Z tego co sobie przypominam to zazwyczaj jest to około pięciu smaków – niestety, dla osób które nigdy żadnego produktu Ben&Jerry’s nie spożywały (jak przykładowy ja i towarzyszka spożywania) wybór spomiędzy tych kilku opcji rośnie do rangi niemal nierozwiązywalnego problemu. Zagwozdkę zakończył nareszcie wybór smaku Half Baked, którego opis na pudełku brzmi w ten sposób: Chocolate & Vanilla Ice Creams with Fudge Brownies & Chunks of Chocolate Chip Cookie DoughVLUU L200  / Samsung L200Wieczko kubełka jest zafoliowane, zgrzane tak by wytrzymać transport do miejsca docelowego (nie powiem, że przeznaczenia, bo ich przeznaczenie to nasz układ pokarmowy) a folia tak perforowana by bez problemu mogło je otworzyć nawet kilkuletnie dziecko.

Całość opakowania utrzymana w koncepcji łąki i nieba prosto z kreskówki w stylu Baranek Shaun. Mamy tu też krowę, tę samą, która towarzyszy nam na stronie internetowej dodatki z którymi spotkamy się gdzieś między jedną a drugą łyżeczką lodów, skład i kilka ciekawostek (jak na przykład ta, że w 2000 roku ktoś wpadł na pomysł by połączyć kilka klasycznych smaków ze względu na zbyt duży ich wybór i tak powstała wersja Half Baked).

Tuż po otwarciu miła niespodzianka, lody sięgają niemal ponad opakowanie a całe wieczko od środka jest nimi ubrudzone. Wącham i już wiem, że to nie Ben i Jerry a Babcia Janinka maczała w tym palce: dosyć mocna, ciemnawa czekolada na pierwszym planie i świąteczne ciasto Babci Janinki w tle – znakomity, kremowy i delikatnie pieszczący nasze zmysły aromat.
Po chwili dotarło do mnie, ze w dłoni trzymam łyżeczkę a lody nie służą właściwie do wąchania… Zabrałem się za degustację. VLUU L200  / Samsung L200Obie sekcje nie są podzielone a raczej zmieszane, choć to w czekoladowych lodach znajduje się większość braunisów a w waniliowych ciasteczek z czekoladowymi piegami (od razu zaznaczę, że nie maja one nic wspólnego z Pieguskami produkowanymi przez E.Wedel).
Lody czekoladowe są znakomite, choć nieco inne niż na przykład wersja z Magnum lub Grycan – odpowiednio intensywne, dosyć słodkie, smakujące mieszanką mlecznej i ciemnej czekolady – tłuste na tyle by być kremowo-gładkimi – nie ma też mowy o tym by w ich fakturze wyczuć jakiekolwiek ślady zagęstników czy zmrożonej wody. Lody waniliowe mniej wyczuwalne w ogólnej kompozycji, a właściwie przytłumione przez czekoladowe jak Schetyna przez Tuska, są dosyć smaczne, o podobnej konsystencji, ale jednak nie postawiłbym ich wyżej niż chociażby waniliowych lodów marki Manhattan produkowanej przez Nestle. VLUU L200  / Samsung L200To co mnie osobiście zaskoczyło to ilość dodatków, które wymieniłem wyżej – w całych 500ml, które dostarczają około 1100kcal znaleźliśmy ich na tyle, że przy każdej kolejnej łyżeczce mogliśmy schrupać kolejnego braunisa lub ciasteczko – Ben i Jerry widocznie nie są sknerami a pewnie i Babcia Janinka otrzymała swoją dolę.
Pierwsze spotkanie z chocolate brownie i już wiemy czemu nazwa tego specjału to Half Baked – tak jak każde typowe brownie – także i to przypomina nieco zakalcowate ciasto – tym razem czekoladowe. Babcia Janinka nie byłaby zadowolona, ale ja jestem w siódmym niebie – lekko gryzmułowate, przyklejające się do zębów ciasto o przyjemnym, czekoladowym smaku to jedna z rzeczy, które lubię najbardziej. Smak ciastek z piegami wykonanymi z kawałeczków czekolady jest dosyć interesujący – one również smakują jak niedopieczone a wręcz w ogóle nieupieczone – ich struktura bardzo przypomina surowe ciasto (coś pomiędzy kruchym a biszkoptowym) – wyczuwalna jest jakby faktura mąki, gęsta masa i wciśnięte w nią malutkie kawałki czekolady. Po chwili przebywania w jamie ustnej ciasto przyjemnie się rozpuszcza a kawałeczki czekolady, nieco zmrożone nie chcą odpuścić i dzielnie walczą, na początku będąc orzechem nie do zgryzienia a na koniec czekoladowym przypływem.

Cóż dodać? Znakomite tłuściutko-kremowe lody z mnóstwem pysznych dodatków, których nikt mi nie pożałował. Nie są zbyt słodkie a jednak posiadają odpowiedni, intensywny smak doskonale odwzorowujący to co zostało przedstawione na opakowaniu.
Żałuję tylko, że tak szybko się kończą… Z drugiej strony może to dobrze, bo teraz mam chęć na kolejne smaki a tak mogłyby się przejeść?
Nie, chyba by nie mogły.
Czy są najlepsze na Świecie? Nie mam pojęcia – nie próbowałem wszystkich lodów na Świecie a opinia innych, choć ważna nie zawsze bywa trafna lub subiektywnie: bywa inna.
Ze swej strony polecam – jeżeli tylko będziecie mieli możliwość spróbować ich na zagranicznych wojażach (czasem bywają w losowych miejscach w Polsce) to zróbcie to.

Walkers Sensations

Brytyjskie Walkers to jedne z najpopularniejszych chipsów na wyspach. Marka,która według danych Wikipedii powstała jeszcze pod koniec XIX wieku, jakiś czas temu została przejęta przez Frito Lay, które z kolei jest marką koncernu PepsiCo, ma w swoim posiadaniu niemal 50% brytyjskiego rynku chipsów. Przez to, że mogą pochwalić się dużo bardziej interesującą i rozbudowaną paletą smaków niż ich polskie odpowiedniki postanowiłem nieco się na nich skupić, ale w trochę inny sposób niż zwykle – co jakiś czas będę dopisywał analizę kolejnego smaku do tego testu i tak stopniowo zamknę całość (o ile wystarczy mi czasu nim wrócę do Polski).
Co prawda miałem pomysł by zacząć od standardowej linii, która liczy sobie aktualnie dziesięć smaków, ale bardziej zainteresowała mnie produkowana od 2002 roku linia Sensations – konkretne, badzo nietypowe smaki (na przykład produkowany jakiś czas temu Slow Roasted Lamb & Mint), na pewno nie dla każdego (jak choćby opowieści spod znaku Harlequin). Póki co skupię się jedynie na siedmiu rodzajach chipsów, choć do tej linii zaliczają się też orzeszki w chrupiących skorupkach, fistaszki prażone, orzechy nerkowca, ryżowe i orientalne chrupki, migdały  oraz poppadomsy czyli coś w stylu orientalnych chrupiących placków.
Wszystkie występują w smakach których przyswajalne jak mleko dla noworodka nazwy to jedynie: Thai Sweet Chilli czy Roasted Chicken and Thyme. Większość jednak to mieszanka orientalnych smaków i nazw co mnie, jako fana tego typu aromatów, niezmiernie cieszy, a niektórym może połamać język.
Staram się kupować 150g paczki chipsów Walkers Sensations, które kosztują tu zazwyczaj niecałe 2.00£. Opakowania zaopatrzone są w bardzo interesujące grafiki i przyciągają wzrok na półkach sklepowych przede wszystkim swoją barwą – są czarne (nie, bynajmniej nie jestem rasistą).
Skoro wyczerpująco opisałem to w jaki sposób i co będę oceniał, uważny Czytelniku, zajmę się teraz analizą pierwszego smaku – babcia Janinka rzekłaby: pierwsze śliwki robaczywki, ale ja mam nadzieję, że tym razem będą smaczne.

Caramelised Onion & Balsamic Vinegar czyli karmelizowana cebulka i ocet balsamiczny – tak to mogłoby brzmieć, choć nie ukrywam, że zazwyczaj bardziej podobają mi się oryginalne angielskie nazwy niż ich polskie odpowiedniki tłumaczone przez mistrzów lingwistyki (patrz przykład filmu Spirited Away).
Paczka na której umieszczono ładny okaz czerwonej cebulki o nieco podrasowanym kolorze, które pod wpływem chyba Microsoft Paint zamienia się niemal na naszych oczach w jakąś nieokreśloną mozaikę oraz dzban z ciemnym jak ulice o zmroku octem balsamicznym dostarcza nam ponad 750kcal.
Obsługa lewarka bywa trudniejsza niż otwarcie tej paczki – niestety, brakuje bocznego zamknięcia dzięki któremu można łatwiej dzielić się z innymi – nie sądziłem, że Brytyjczycy to tacy egoiści.
Po otwarciu – rozkoszny, słodki zapach lekko przypalonej cebulki – rzeczywiście, bardziej wyczuwam aromat jej czerwonej odmiany niż białej. Lekko kwaśnej nuty octu balsamicznego nie udało mi się wychwycić.
W składzie tego produktu nie znalazłem nic interesującego – mieszanka oleju słonecznikowego i rzepakowego, preparat nadający smaku, sól, stabilizator – wszystko tak interesujące i zaskakujące jak każdy z odcinków Benny Hill Show. W składzie preparatu nadającego smak odnalazłem cukier (czyżby coś rzeczywiście karmelizowano?), przyprawy (serio?), kwas cytrynowy (to ma być ten ocet?), suszoną cebulę (nareszcie konkrety), ocet balsamiczny (uff, jest) i kolor w postaci ekstarktu z papryki, który jest odpowiedzialny za barwę przynajmniej 60% chipsów na świecie.
Ktoś tu postarał się o uroczy jak wierszyki z podstawówki opis: The fragrant sweetness of caramelised onions gives a way to the bite of balsamic vinegar, a satisfying balance of sweet and savoury flavours. Co to oznacza?
Aromatyczna karmelizowana cebula robi trochę przestrzeni dla kęsa octu balsamicznego – według marketingowców jest to idealna równowaga między słodkim i kwaśnym smakiem. Anglicy pod względem smaku kwaśnego a już szczególnie octowego mają tak równo pod sufitem jak w Kaplicy Sykstyńskiej – pewnie dobrze im się kojarzy z Fish&Chipsów, w których tradycyjnie dania przyprawia się jedynie solą i octem słodowym – słono-kwaśna prostota, przez niektórych nazywana paskudztwem a innych bezguściem.
Wracając całkowicie do tematu, trzeba przyznać, że chipsy są nad wyraz chrupiące, maja na sobie tyle purchli co babcia Janinka a kolor oczywiście złoty, żaden paprykowy (zaskakujące?) z kilkoma drobinami zieleni. Smak?
Przede wszystkim słodki, ale po chwili odnajdujemy ocet balsamiczny w postaci dosyć intensywnej, kwaskowej nuty, która w żaden sposób nie psuje całości, rzeczywiście te dwa smaki są odpowiednio zbalansowane. W całości jest też wyczuwalna nuta przypalonej cebulki, jednak już nie tak intensywna jak ta znana mi z zapachu.VLUU L200  / Samsung L200Ogólnie rzecz biorąc to smak dla fanów nietypowych połączeń – nie spodziewajcie się czegoś pokroju sosu słodko-kwaśnego Łowicz z chińskimi warzywami takimi jak bambus z Podlasia i grzyby Mun z plantacji pod Grodziskiem – to jest bardzo intensywna mieszanka przypalonej ze sporą ilością cukru, cebuli oraz mocno wyczuwalnego słodkiego a zarazem kwaśnego octu balsamicznego – to nie wersja mild, ale też dosyć daleko jej do wersji hard, z tego powodu informację marketingowców, że smak jest odpowiednio zbalansowany cenię sobie tak wysoko jak poprzeczkę zawieszał Sergiej Bubka.
Ze swej strony polecam, ale ostrzegam przed zbytnim optymizmem, większości nie podejdą.

Mexican Fiery Sweet Chipotle to kolejna odsłona batalii Żółw versus Walkers Sensations. Tym razem w otwartym niemal 24h na dobę, prawdopodobnie największym w Europie Tesco znajdującym się w Slough, 150g paczkę, dostarczającą podobnie jak wersja wyżej około 750kcal, kupiłem za 1.00£.
Czego spodziewałem się po tym smaku? Mexican Fiery – meksykańskie i ogniste – będzie piekło jak mawiają homoseksualiści przed swoim pierwszym razem. Sweet Chipotle – słodko wędzony smak chilli.
Już mam jakieś pojęcie jak to może smakować: słodko ostry smak wędzonego chilli. Co zatem napisano z tyłu opakowania?
First the deep smoky flavour of chipotle chilli gives a way to sweet pimento and onion, before finishing with a spicy lingering heat. Co marketingowcy mieli na myśli? Na pewno to by opisać to ładnie i zachęcająco, ale zawsze można wychwycić interesujące nas informacje z całości: na początku będziemy mieli do czynienia ze smakiem wędzonego chilli, następnie słodka i lekko ostra papryka z cebulą a na koniec czeka nas coś ostrego.
Po takich przygotowaniach czas na bezproblemowe otwarcie czarnej paczki z grafiką na której pomarszczona, czerwona papryczka rozwarstwia się na coś pokroju mozaiki w niezbyt dobrze urządzonym mieszkaniu a w tle leży kupka mieszanki przypraw o kolorze ciemnego, sproszkowanego imbiru.
Otwieram i?
Wokół zaczyna unosić się zapach bożonarodzeniowej kuchni babci Janinki. Spodziewać się mogłem różnych wersji zapachu tych chipsów, czytając to co na opakowaniu sądziłem, że jestem przygotowany na różne opcje, ale rzeczywistość okazała się brutalna jak pokazy WWE – te chipsy pachną bigosem(!). Kwaśny aromat kapusty kiszonej miesza się z wędzonymi grzybami i kiełbasą. Może przesadzam jak w programie Rok w Ogrodzie na TVP1, ale jedyne o czym mówią marketingowcy na opakowaniu a co wyczuwam w tym zapachu to zapach dymu wędzarniczego i może delikatna nuta słodkiej papryki. Według składu powinienem też wyczuć: suchą cebulę, suchy czosnek, olej z pora(?), czerwoną paprykę, pietruszkę, kolendrę, kurkumę, cynamon – no cóż? Ja czuję jedynie bigos. Za kolor odpowiedzialna jest jak zazwyczaj czerwona papryka co interesujące, bo oprócz zielonych, ciemnobrązowych i czerwonych drobinek zauważyłem tyle paprykowego koloru co elementów o barwie fluorescencyjnego różu w kościołach.
Skoro chipsy zaskoczyły mnie w tak samo dziwny, ale przyjemny sposób jak zakończenie filmu Fight Club już samym zapachem to może chociaż smak będzie bardziej przypominał to co na opakowaniu a nie to co w garnku babci Janinki tuż przed końcem roku.
I rzeczywiście smak jest tak daleko od zapachu jak TGV od InterRegio – na początku dosyć słodki, może nawet za słodki, mieszający się z nutą wędzonego czegoś (bardzo ciężko stwierdzić co to) by po chwili zamienić się w dosyć ostry, lekko piekący choć nadal nieco przesłodzony smak chilli.VLUU L200  / Samsung L200Te konkretnie chrupiące cienkie plastry ziemniaków smażone na oleju rzepakowym z dodatkiem słonecznikowego zaskoczyły mnie na całej linii swym zapachem i smakiem co nie zmienia faktu, że są zwykłymi przeciętniakami wśród innych. Dodatkowo w mojej opinii są zbyt słodkie co sprawia, że głównie czujemy ich cukrowy posmak a dopiero kolejno ostry i słony smak – może to interesujące, ale niezbyt smaczne.
Prawdopodobne, że jest to ostro-słodkie chipotle, ale bardziej brytyjskie niż meksykańskie. Smakujące cukrem i ostrą papryką miało takie szanse by mnie zachwycić jak obraz Mucha na Połaci Śniegu autorstwa mojego znajomego z gimnazjum. Ze swojej strony zachęcam by spróbować z nadzieją, że może w kolejnej rundzie odnajdę coś smaczniejszego.

Lay’s – Angielski Bekon

Legenda głosi, że dawno, dawno temu…

…a dokładniej jeszcze 4-5 lat temu, w naszym kraju można było dostać chipsy Lay’s o smaku bekonowym. Niestety, z niewiadomych przyczyn zostały one wycofane z produkcji. Te które produkowano u nas były do kupienia w Rosji. Chcący skosztować produkowanych w Grodzisku Mazowieckim, smażonych na oleju, posypanych przyprawą o smaku bekonu, pociętych w cienkie plastry ziemniaków przez te kilka długich lat mogli jedynie zaspokoić swoje pragnienie bekonu spożywając Top Chipsy z Biedronki o tym smaku – jakość może i gorsza, ale smak podobny. To jak być wampirem i wgryzać się w zwierzęta zamiast ludzi (tylko nie kojarzcie tego z Tuajlajtem i Kirsten Stewart, bo będzie mi smutno).
Na szczęście nie muszą robić już tego dłużej, bo Lay’s o smaku bekonu powracają w dobrym stylu. Można by rzec, że w angielskim stylu. Choć właściwie w angielskim stylu to poprzedni bekon zaliczył wyjście z rynku…
Tak czy inaczej zadałem sobie pytanie: czy jest to powrót triumfalny czy może wracają na tarczy?
Zacznijmy od 150g paczki, którą niegdyś obdarzono kolorem odpowiadającym barwie jasnego sosu BBQ, aktualnie zmieniono cała grafikę, dołożono dwa plastry boczku zwinięte w ruloniki na jasnej tacce i mikroskopijny kawałek natki pietruszki wystający jak Filip z konopi.  Oczywiście jest też ziemniak, który powoli zamienia się w chipsy. Dolna część paczki, która kosztowała mnie 4.80zł, posiada kolor angielskiej czerwieni, a górna odwzorowuje barwy flagi Wielkiej Brytanii (to już blisko Anglii).

Angielska kuchnia nie należy do najsmaczniejszych, najlepiej przyprawionych czy poruszających podniebienie… Tak, dokładnie, ale z wyjątkiem śniadań, które są tym co najlepsze – przepyszną, konkretną wisienką na torcie badziewia jakim są obiady, podwieczorki, kolacje czy drugie śniadania mieszkańców Wysp Brytyjskich. Typowy Anglik lubi bowiem zjeść sobie rankiem dużo jajek, kiełbasy, boczku i tostów by mieć siłę na kolejny dzień w którym pójdzie do pracy, użyje kilkukrotnie słówka fu*king, pobije kilku kibiców znienawidzonego klubu, spotka kilku Ciapatych a na koniec utopi smutki w kuflu niezbyt smacznego, angielskiego piwa spożywanego w pobliskim pubie.
Liczyłem na równie smaczny i pożywny boczek otwierając paczkę Lay’sów.

Pierwsze wrażenie po niesprawiającym problemu otwarciu paczki (można to uczynić na dwa sposoby – góra lub bok) to iście bekonowy, dosyć intensywny zapach. Jest to bardziej na wpół surowy, parzony boczek (przepraszam: bekon) niż wędzony. Może nawet pieczony?
Nie, zostaję przy parzonym.
Chipsy niepołamane, posiadające odpowiednią wielkość. Są chrupiące i bardzo cienkie, standardowo wchodzą w zęby, kaleczą podniebienie i dziąsła jak na Lay’s przystało.
Smak to zdecydowanie mięsny i konkretny bekon, pozostawiający przyjemny smak w jamie ustnej, dzięki niebiosom słony na tyle by smakować a nie wywoływać ból języka. Barwione sproszkowaną papryką (bez sztucznych barwników) plastry ziemniaka mogłyby przypominać ewentualnie jakąś inna część tuszy wieprzowej, ale po przegryzieniu kilku, utwierdzimy się w przekonaniu, że jednak to bekon i to angielski – bardziej za sprawą odpowiednio zangielszczonej nomenklatury niż smaku.
Ale z czego nasz bekon tak naprawdę się składa? I jak to jest, że ziemniakowi można dodać smak boczku bez boczku?
Można by sądzić, że odpowiedź tkwi w składzie preparatu aromatyzującego o smaku bekonu, a znajduje się tam: mąka pszenna (ziemniak posypany mąką – yummy!), glukoza (ziemniak posypany cukrem prostym – yummy!) oraz wzmacniacze smaku, których nazwy są długie i nudne a według Wikipedii otrzymuje się je z suszonych ryb i wodorostów (umami?)…
Tak naprawdę to żadna odpowiedź – nikt z marketingowców czy technologów firmy Frito Lay nie zdradzi tajemnicy bekonowych chipsów i może niech tak lepiej zostanie…

Podsumowując: w mojej opinii bekon marki Lay’s zalicza triumfalny powrót na sklepowe półki, angielski jest on jedynie z nazwy, ale gwarantuje smak dobrego, soczystego, lekko podsmażonego boczku, na chrupiących, cienkich plastrach ziemniaka, nieprzesiąkniętych tłuszczem.
Jeżeli lubisz chipsy o smaku bekonu lub sam boczek – polecam!